Prof. Bąbelewski: Nie istniejemy bez roślin

Prof. Przemysław Bąbelewski, fot. UPWr
Prof. Przemysław Bąbelewski, fot. UPWr
Czas13 min

Nowo mianowany prof. Przemysław Bąbelewski o tym, dlaczego zakochał się we Wrocławiu i jego parkach, o znaczeniu drzew w mieście, o ogrodach, o tym, jakie arboretum jest jego zdaniem najpiękniejsze w Polsce i o tym, dlaczego z naszego krajobrazu zniknie brzoza.

Katarzyna Kaczorowska: Kiedy szłam do Pana ulicą Norwida, zauważyłam wiewiórkę buszującą w leszczynie. Ten szpaler przed gmachem Uniwersytetu Przyrodniczego to stare drzewa?

Prof. Przemysław Bąbelewski: To leszczyna turecka kolorowa, rzadki gatunek. Rzeczywiście posadzono je wiele lat temu, kiedy ruch samochodowy przy Norwida nie był zbyt intensywny, taki raczej o charakterze uliczki osiedlowej.

To ważne?

Tak, bo te drzewa nie nadają się do sadzenia wzdłuż ulic intensywnie użytkowanych, niestety. Źle znoszą zanieczyszczenia związane z samochodami i autobusami.

Dendrolog to dzisiaj naukowiec, czy też raczej naukowiec-społecznik? A może aktywista?

Wróciłem właśnie z sympozjum w Łazienkach poświęcone drzewom w obiektach zabytkowych, oraz też z 32. wystawy „Zieleń do Życia”. I nie tylko w związku z tym sympozjum mogę powiedzieć, że drzewa budzą dzisiaj wiele emocji. A o sobie mogę powiedzieć, że jestem ogrodnikiem-dendrologiem, bo do dendrologii podchodzę w sposób bardzo praktyczny.

Czyli jak?

To, czym się zajmuję, ma odzwierciedlenie w praktyce. Uczę studentów na przedmiotach, które zresztą chętnie wybierają, najnowszych technologii w zakresie rozmnażania i produkcji drzew, krzewów i bylin. A odnosząc się pytania, kim jest dzisiaj dendrolog, mogę odpowiedzieć, że to ktoś, kto potrafi dobrać drzewa do odpowiedniego środowiska. Zna gatunki rodzime, introdukowane, inwazyjne. Porusza się więc w bardzo szerokim spektrum.  W naszej strefie klimatycznej w Polsce rośnie około 200 drzew i krzewów, ale uprawiamy już kilka tysięcy różnych gatunków i odmian. Większość jest introdukowana. Sprowadzono je najczęściej z półkuli północnej, bardzo bogatej dendrologicznie Azji, ale też Ameryki Północnej i Środkowej, choć gatunki z tej ostatniej nie najlepiej sobie radzą u nas właśnie ze względu na różnice klimatyczne.

szczytnicki_fotalewandowska.jpg
Park Szczytnicki – to on sprawił, że Przemysław Bąbelewski zdecydował się studiować we Wrocławiu
fot. Aneta Lewandowska

Powiedział Pan, że dendrolog to ktoś, kto umie dobrać drzewo do środowiska, w którym powinno rosnąć. Tylko czy aż?

Dzisiaj mamy świadomość roli, jaką drzewa odgrywają w ekosystemie, a to naprawdę bardzo ważna funkcja. Powiedziałbym nawet, że ta świadomość wciąż rośnie. Na sympozjum, o którym już wspomniałem, przewodniczyłem obradom dotyczącym starego drzewostanu w zabytkowych parkach. Dyskutowaliśmy w Łazienkach, ale dotyczyło to również innych zabytkowych parków takich jak np. Wilanowa, Łańcuta, a we Wrocławiu parku Szczytnickiego i Południowego. Wszystkie są wpisane do rejestru zabytków, a to oznacza, że naszym obowiązkiem jest ochrona tego dziedzictwa. Przyznam zresztą, że sam walczę o to, by nie ograniczać parku Szczytnickiego. Przecież Aleję Wielkiej Wyspy wybudowano na jego terenie, wycinając tysiące drzew. Wojewódzki konserwator zabytków stwierdził, że trasa przebiega przez park miejski, że jednak nie wycięto drzewa, a można było aleję poprowadzić tunelem wzdłuż parku, chroniąc to, co jest cenne nie tylko estetycznie czy przyrodniczo, ale też historycznie, społecznie i zdrowotnie.

Chyba powinienem to powiedzieć drukowanymi – nie wygrabiamy liści spod drzew, bo pośrednio przyczyniają się do zwiększania pochłanianie pyłów i gazów, a rozkładająca się materia organiczna wzbogaca glebę w składniki pokarmowe.

Czyli jest Pan nie tylko naukowcem, ale i społecznikiem.

Jestem zaangażowany, bo jak nie będziemy bronić drzew, to sami sobie zaszkodzimy. Zieleń w środowiskach miejskich spełnia bardzo istotną funkcję, wpływa na komfort naszego życia. Mieszkańcy wsi zieleń mają, mówiąc kolokwialnie, na wyciągnięcie ręki. Przyroda ich po prostu otacza. A w mieście otacza nas beton.

Właśnie wrocławianie dostali na Nowym Targu ogród. W planach jest też zazielenienie placu Wolności.

I te decyzje pokazują nam, jak zmienia się myślenie o otaczającej nas przestrzeni i o tym, jak wpływa ona na jakość życia. Jeszcze 15 lat temu dość powszechne było przekonanie, że najlepiej wszystko wyłożyć kostką, bo będzie czysto, żadnych liści, gałęzi, traw. Kończyłem na naszej uczelni kształtowanie terenów zieleni, pracę magisterską pisałem w Katedrze Ogrodnictwa u profesora Czekalskiego, który przyjeżdżał do nas z Poznania i kształcił nas na dendrologów i na specjalistów od roślin ozdobnych. Dzisiaj sam jestem kierownikiem Zakładu Roślin Ozdobnych i Dendrologii i przyznam, że my też te 15-20 lat temu mieliśmy inne podejście do zieleni, zwłaszcza w mieście. Miała być uporządkowana, spełniać funkcję estetyczną. Standardowym przykładem był tu oczywiście równo skoszony trawnik. Dzisiaj wiemy, że trawników nie powinniśmy kosić, bo wtedy jest lepsza retencja wodna. Wiemy też, że nie powinniśmy wygrabiać wszędzie liści, bo przyczyniają się one do powstania próchnicy, dają schronienie zwierzętom i też wpływają na retencję, czyli pomagają zatrzymać wodę w glebie, co w czasie suszy i przy zmianach klimatycznych, które zachodzą na naszych oczach jest bardzo ważne. Chyba powinienem to powiedzieć drukowanymi – nie wygrabiamy liści spod drzew, bo pośrednio przyczyniają się do zwiększania pochłanianie pyłów i gazów, a rozkładająca się materia organiczna wzbogaca glebę w składniki pokarmowe.

Prof. Bąbelewski: – Miłość do przyrody zaszczepili mi dziadkowie
Prof. Bąbelewski: – Miłość do przyrody zaszczepili mi dziadkowie
fot. Tomasz Lewandowski

Bioróżnorodność. To bardzo modne w ostatnim czasie słowo. Tak jak łąki kwietne w miastach, choć wciąż nie brakuje fanów przystrzyżonych trawników.

Trawniki można kosić tylko i wyłącznie w miejscach reprezentacyjnych. Te niekoszone będą wysokie, bogate w różne gatunki roślin, które kwitną i przyciągają różne zapylacze, przyczyniając się do wzrostu bioróżnorodności. I także – bardzo dobrze – do zwiększenia retencji wodnej! Ja bym powsiewał w nie jeszcze rośliny dwuliścienne odpowiednie do stanowisk, a więc w zależności od tego, czy jest nasłonecznione, czy zacienione, czy na suchej lub wilgotnej glebie. A łąki kwietne w miastach to nie są żadne łąki, ponieważ nie mają nic wspólnego z prawdziwymi łąkami wilgotnymi, świeżymi czy kserotermicznymi.

Ale lubi Pan te miejskie krzaki, że tak powiem?

Lubię, bo wiem, że oczyszczają powietrze, którym oddychamy. I te miejskie łąki, czyli niekoszone trawniki z kwiatkami, i krzewy, i stare drzewa.

Czemu wybrał Pan studia na kierunku kształtowanie terenów zieleni?

Zacznę może od tego, że we Wrocławiu znalazłem się przypadkowo. Pochodzę  z Częstochowy i na studia ogrodnicze złożyłem dokumenty do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie i do Krakowa. I dostałem się na Uniwersytet Rolniczy w Krakowie właśnie. Ale w międzyczasie przyjechałem do Wrocławia. Był czerwiec, a ja wędrowałem po parku Szczytnickim, Ogrodzie Botanicznym i zakochiwałem się w tych miejscach. Po powrocie powiedziałem rodzicom, że idę na studia do Wrocławia. To był dla nich szok.

Naprawdę?

Moja rodzina od zawsze mieszkała w Częstochowie lub pod Częstochową. Babcia była załamana i pytała, co ja będę robić na tym dzikim zachodzie… 

I co Pan jej odpowiedział?

Że to samo, co dziadek. Bo zamiłowanie do ogrodnictwa wzbudzili we mnie dziadkowie. Mama była nauczycielką, tata hutnikiem, żyli w innym świecie, a dziadkowie nauczyli mnie przyrody, szczególnie babcia. Co ciekawe zresztą, dziadek przyjeżdżał po wojnie do Wrocławia, po zrazy, które szczepił u siebie, bo zawsze chciał mieć sad. Ten sad zresztą do dzisiaj istnieje.

Nie rozumiem. Co mają zrazy wspólnego z drzewkami owocowymi? Przecież to mięso…

Zrazy u ogrodników i sadowników to odcinki pędów. A dziadek przyjeżdżał po nie do Wrocławia, bo na zachodzie, a więc terenach przed wojną należących do Niemiec, poziom kultury ogrodniczej był o wiele wyższy niż w byłym zaborze rosyjskim, gdzie do 1918 roku znajdowała się Częstochowa. Galicja w zaborze austriackim i zabór rosyjski to były tereny biedne w porównaniu z zachodem, Warmią i Mazurami. Uwarunkowania historyczne zdecydowały więc o tym, że  mamy dzisiaj w Polsce zachodniej tak dużo zabytkowych parków i ogrodów.

Naprawdę?

Tak, w Polsce centralnej to wspomniane już przeze mnie Łazienki, Wilanów, Łańcut, Nieborów, Arkadia, Puławy i to wszystko. A tutaj niemalże co wieś to jest jak nie park, to jakiś pałac, czy też raczej ruiny pałacu…

Park Szczytnicki to także jedno z miejsc, w których prof. Bąbelewski prowadzi zajęcia ze studentami
Park Szczytnicki to także jedno z miejsc, w których prof. Bąbelewski prowadzi zajęcia ze studentami
fot. Shutterstock

Cezar zdobywają Galię powiedział „veni, vidi, vici”. Pan też przyjechał, zobaczył i zwyciężył?

Sparafrazowałbym to stwierdzenie – przyjechałem, zobaczyłem, pokochałem i nauczyłem się. Zawsze się interesowałem dendrologią. W szkole dostałem książkę „Drzewoznawstwo” pod redakcją profesora Białoboka. Zadawałem rodzicom mnóstwo pytań, na które nie potrafili odpowiedzieć, więc kupowali mi książki i inwestowali w ten sposób we mnie, widząc moją pasję. Książki ogrodnicze mieli też dziadkowie i wszystkie dosłownie pochłaniałem jedna za drugą. Dlatego też po podstawówce wybrałem technikum ogrodnicze. Moją pasją stało się szybko szkółkarstwo, do dzisiaj zresztą mam swoją szkółkę. Przeniosłem ją spod Częstochowy pod Wrocław.

Tato hutnik akceptował to, że woli Pan rośliny od surówki żelaza?

Oczywiście. I moi rodzice, i moja wspaniała żona nota bene pedagog, powtarzają, a ja za nimi, że nie wolno zabijać w dziecku tego, co w sobie ma, jego pasji, marzeń, fascynacji i talentów. Pozwólmy mu rozwijać to, co je interesuje. Mój syn, Karol, ogrodnikiem nie będzie. Świetnie zdał maturę, dostał się właśnie na budownictwo na politechnice. I cieszę się razem z nim, bo te plany i marzenia są dla niego ważne, a nie moje. Podobnie jest z córką Kaliną, która interesuje się biologią i chemią – zobaczymy – “czym skorupka za młodu nasiąknie”.

Na pewno czytał Pan „Sekretne życie drzew” Petera Vobllebena.

Czytałem, to co pisze o komunikowaniu się drzew ze sobą nie jest uzasadnione naukowo, ale rzeczywiście wiemy, że na przykład drzewa specjalnie splątują między sobą systemy korzeniowe, szczególnie te rosnące w ekosystemach leśnych. To wzmacnia ich siłę, daje wsparcie, więc sądzę, że wiele z tego o czym pisze Voblleben to kwestie, których nauka nie umie jeszcze nazwać, udowodnić, ale to nie znaczy, że takich zjawisk nie ma.

Arboretum w Wojsławicach – zdaniem prof. Bąbelewskiego najpiękniejsze w Polsce
Arboretum w Wojsławicach – zdaniem prof. Bąbelewskiego najpiękniejsze w Polsce
fot. Shutterstock

Ma Pan swoje ulubione drzewo, rośliny?

Nie lubię roślin inwazyjnych, wypierających nasze rodzime. Mamy w miastach na przykład bożodrzew gruczołowaty, który przybył do Europy ze wschodnich Chin. Pisałem o nim doktorat.

Jak rozumiem, nie lubi go Pan.

Sprowadził go do w XVIII wieku Europy Pierre d’Incarville, zakonnik przebywający w Chinach i szpiegujący na zlecenie Anglii i Francji. W tamtym czasie Chiny bardzo intensywnie się rozwijały i produkowały lakę, która była wykorzystywana do konserwacji drewna, ale też malowania, wytwarzania mebli, pieczątek, parkietów. Laka była bardzo droga, zapotrzebowanie na nią w Europie bardzo duże, więc d’Incarville miał w Chinach dowiedzieć się wszystkiego o drzewie lakowym.

Każda epoka ma swoje piękno wyrażane w ogrodach, ale mnie w tych ogrodach zawsze najbardziej interesują drzewa i krzewy

Nasz zakonnik-szpieg znalazł drzewo, myślał, że takie, którego szukał, zebrał nasiona i przywiózł do Paryża i do Kew Garden w Londynie. I tam po jakimś czasie okazało się, że nie przywózł wcale vernish tree – po łacinie Toxicodendron vernicifluum, ale podobny do niego bożodrzew gruczołowaty, który tak zaczął rozprzestrzeniać, że w tej chwili z rośliny ozdobnej stał się poważną rośliną inwazyjną. Inny przykład to robinia, nazwana na cześć królewskiego ogrodnika Pierre’a Robine’a, który odpowiadał za ogród w Wersalu. Tak na marginesie, na tej konferencji w Łazienkach łączyliśmy się z Wersalem, bo we Francji też są problemy z utrzymaniem drzewostanów w zabytkowych parkach, które mają ponad 400 lat. Dyskutowaliśmy o tym, że musimy do tych obiektów podchodzić bardzo holistycznie. To już nie tylko wiedza dendrologiczna, a więc dobór odpowiednich gatunków, ale też wiedza konserwatorska. I oczywiście konieczna jest zmiana doktryny konserwatorskiej.

A dokładniej?

Konserwatorzy jak do tej pory uważają, że należy zachowywać to, co rosło. Tylko, że rośliny nie radzą sobie za zmianami klimatycznymi, wzrasta średnia temperatura dobowa i musimy brać pod uwagę ten proces przy doborze drzew i krzewów. Mnie bardzo interesuje dobór drzew i krzewów do miast – które będą w nich rosły i jakie będą spełniały ważne funkcje środowiskowe. Na pewno zdaje sobie pani sprawę, że za 30-40 lat nie będzie w naszych lasach brzozy. Tak opisują i twierdzą naukowcy, którzy powołują się na  diagramy statystyczne prowadzone w Instytucie Dendrologii w Kórniku. Nie będzie też sosny, jarzębiny, świerka.

To jakie drzewa je zastąpią?

Przesunie się granica zasięgu brzozy i sosny bardziej na północ, a do nas „wprowadzą się” gatunki z południa Europy, bo tam będzie dla nich za gorąco. Będą więc dąb burguncki, dąb omszany, sosna rumelijska, prawdopodobnie pozostanie nasz dąb szypułkowy i bezszypułkowy. Problem będą miały gatunki, które się płytko korzenią.

Wchodzi Pan do lasu z troską, czy z zachwytem?

Z zachwytem. Bardzo sobie cenię Białowieżę, bo to jest taki las pierwotny. Lubię Bory Dolnośląskie. Kocham spływy kajakowe. Organizujemy je z przyjaciółmi co roku. Często rozbijamy się na rzadko uczęszczanych polach biwakowych, na dziko. Las od strony rzeki jest fascynujący. To naprawdę jest zupełnie dzika przyroda. Na wyciągnięcie ręki. Ostatnio spływaliśmy Wieprzą, która wpływa bezpośrednio do Darłowa. Na takim spływie nabieram energii na cały rok.

Jak znaleźć balans pomiędzy myśleniem naukowym, a zwykłym zachwytem?

Idąc na zajęcia ze studentami do parku. (śmiech) Ja zajęcia z dendrologii prowadze w parku Szczytnickim, w Ogrodzie Botanicznym. W naszej stacji w Psarach własnymi rękoma, ale też wspólnie ze studentami, rozmnażaliśmy na zajęciach bardzo wiele gatunków drzew i roślin. Bardzo dużą inspirację dają mi też sami studenci, bo często zadają ciekawe pytania a wręcz stawiają hipotezy. To właśnie jeden ze studentów pasjonował się pochłanianiem pyłów na gatunkach i wtedy przebadaliśmy gatunki iwazyjne, z naszą rodzimą brzozą i rodzimą lipą. I okazało się, że pochłaniają więcej pyłów niż gatunki obce.

Lubi Pan uczyć?

Tak, ale jestem wymagający. Taką mam opinię wśród studentów, ale jednocześnie wybierają moje przedmioty, nie boją się egzaminu. Zawsze im powtarzam, by wykorzystywali studia maksymalnie, bo to jest wspaniały czas. Mogą korzystać z intelektualnej wiedzy naukowców, bo w mojej katedrze nie ma przypadkowych ludzi. Ale też mogą korzystać z tego, co im oferuje miasto – teatrów, muzeów, opery, filharmonii. Mogą się rozwijać intelektualnie.

Kto był Pana mistrzem?

U profesora Czekalskiego pisałem pracę magisterską ze szkółkarstwa, bo kocham praktyczne ogrodnictwo. Zdobytej tak wiedzy nie wyczytamy w żadnej pięknej książce czy publikacji naukowej. Później u profesora pisałem pracę doktorską na studiach doktoranckich. Ważny w mojej drodze naukowej był też profesor Kołota, który widział we mnie potencjał, nigdy mi nie odmówił zgody na wyjazd na konferencję czy założenie doświadczenia. Profesor Czekalski powtarzał, że trzeba dużo czytać, jeździć, oglądać. I tak moją pasją stało się zwiedzanie arboretów i ogrodów botanicznych. Pojechaliśmy na przykład do Londynu na Chelsea Flower Show. W Kew Garden spędziłbym trzy dni a nie kilka godzin, zresztą i tak wszystkiego nie obejrzałem. Każda epoka ma swoje piękno wyrażane w ogrodach, ale mnie w tych ogrodach zawsze najbardziej interesują drzewa i krzewy. Uwielbiam być w Wojsławicach. Uważam je za najładniejsze arboretum w Polsce, szczególnie zachwyca piękny stary park. I wielkie ukłony należą się Państwu Hannie i Tomaszowi Nowakom, którzy przez lata zarządzali tym obiektem. Wspólnie zresztą działamy w Polskim Towarzystwie Dendrologicznym, gdzie jestem przewodniczącym oddziału dolnośląskiego, który powołaliśmy cztery lata temu. Towarzystwo w tym roku we wrześniu świętowało 100-lecie swojego istnienia. Organizowaliśmy więc międzynarodową konferencję naukową na 100-lecie PTD, były referaty i wykłady. I oczywiście zwiedzaliśmy różne obiekty dendrologiczne, między innymi arboretum w Kórniku, najstarsze arboretum Działyńskich. Zwiedzaliśmy też Gołuchów i stare dęby w Rogalinie.

Londyński Kew Garden
Londyński Kew Garden
fot. Shutterstock

Spotykacie się w Kórniku, bo?

Bo 100 lat temu na Wydziale Lasowym Politechniki Lwowskiej profesor Szymona Wierdaka z Zakładu Botaniki Lasowej wspólnie z Antonim Wróblewskim z Kórnika, Stefanem Makowieckim i innymi osobistościami powołali Polskie Towarzystwo Dendrologiczne, które zrzesza nie tylko naukowców, ale też miłośników drzew. Tych pierwszych jest około 50, do Towarzystwa należy w sumie 700 osób, więc jest nas wszystkich całkiem sporo.

Rozmawia Pan z roślinami? 

Żona kocha kwiaty, ale jak coś sadzi i roślina nie najlepiej sobie radzi, to woła mnie do pomocy „jak ty to dotkniesz, to ona już będzie rosła”. Anglicy mówią, że ktoś ma zielone palce, czyli dar do roślin. I jak widać, u mnie w gabinecie jest ich sporo. Niektóre uratowałem ze śmietnika, inne to skubnięte gdzieś sadzonki. Ja opiekuję się roślinami na korytarzu, gdzie jest nasza katedra. Dbam o nie, pilnuję nawożenia, podlewania, przesadzania. I zawsze powtarzam, że rośliny doniczkowe w pomieszczeniach też oczyszczają powietrze zwłaszcza z aldehydów emitowanych przez meble. Dlatego mam w gabinecie skrzydłokwiat i monsterę. Na razie nie jest duża, jak podrośnie będę musiał jej znaleźć nowe miejsce.

Lubi Pan swoją pracę?

Bardzo. Lepszej bym sobie nie wymyślił.

Rozmawiała Katarzyna Kaczorowska/Źródło: Uniwersytet Przyrodniczy we Wrocławiu